O Bieszczadach, w których można się schować przed całym światem, możemy zapomnieć. Świadczą o tym sznury samochodów stojących w korku do wjazdu na parking w Wołosatem oraz kolejki turystów przed kasą po bilet wstępy na szlak wiodący przez Bieszczadzki Park Narodowy. I choć w wielu miejscach trudno tam złapać zasięg, chyba że się połączymy z kosztownym operatorem ukraińskim, ten różnorodny historycznie czy kulturowo region Polski dosięgła komercja.
Bieszczady to jednak wciąż miejsce, do którego się przyjeżdża, a potem już tylko wraca. Z jednej strony przezroczyste wody Zalewu Solińskiego i jeszcze czystsze Jeziora Myczkowskiego, łowienie ryb i plażowanie na płyciznach Sanu, a z drugiej góry porażające swoim kolorytem, światłocieniem i pejzażami. Malowniczo położone cerkwie pamiętające dawnych Bojków i Łemków, które w większości służą dziś katolikom. W Lesku niegdyś synagoga, a obecnie galeria, oraz jeden z największych i najcenniejszych w Polsce cmentarzy żydowskich, na którym najstarsze macewy pochodzą z połowy XVI w. Przepiękne ikony skrywane w bieszczadzkich galeriach, świątyniach oraz na zamku w Sanoku, w tym kopia cudownego obrazu Matki Boskiej Łopieńskiej w kamiennej, odbudowanej cerkwi św. Męczennicy Paraskewii, a oryginał w kościele w Polańczyku.
Nawet jeśli dodamy do tego obrazu Bieszczad dziką przyrodę, jeśli ktoś ma szczęście albo nieszczęście – spotkanie z wilkiem bądź niedźwiedziem, piwo z browaru w Uhercach Mineralnych, regionalne potrawy: hreczanyki, fuczki czy stolniki, to wciąż nie oddaje wszystkiego, czego możemy tam posmakować i doświadczyć. Tam trzeba być. Nic tylko żyć i umierać w Bieszczadach.