„Zainteresowany sesją?” – napisał do mnie na portalu fotograficznym.
Obejrzałem jego portfolio. Pewnie, że zainteresowany. Przecież to młody Arthur Fleck… Joker! To samo smutne, przeszywające spojrzenie. Pociągła twarz, na której zastygał grymas bólu lub uśmiechu. Brakowało tylko maski klauna… komika.
Zakładał ją, a w zasadzie malował w czasie pierwszej sesji. Na drugą – plenerową przyjechał już ucharakteryzowany. Przepraszał za spóźnienie, ale musiał wybierać bardziej odludne drogi. Twarz skrywał pod parasolem, mimo że w przedświąteczną sobotę grudnia świeciło słońce. W metrze zaczepił go funkcjonariusz: – Jakaś akcja szykuje się na mieście?
Ze mną u boku, na którym miałem zawieszony aparat, czuł się mniej skrępowany. Miał bowiem wiarygodne alibi. Choć na przystanku, gdy czekaliśmy na autobus, który nas zawiezie na ostatni plener – dworzec kolejowy, wystraszył dziewczynkę:
– Tato, kto to jest? – zapytała ojca strwożonym głosem.
– To jest człowiek – odrzekł uspokajająco.
– Boję się.
Poza tym cisza, zero komentarzy, złośliwych uwag i żartów, choć na pewno zwracał na siebie uwagę. Czuliśmy na sobie spojrzenia innych.
Arthur Fleck chciał zostać komikiem, lecz spotkał się z antypatią. Mój Joker marzy o karierze modela, a to też jest długa i trudna droga.