To był pamiętny dzień – 1 czerwca 1941 r., kiedy w wileńskiej parafii świętych Piotra i Pawła rodzina K. oddała się Sercu Jezusowemu. Na akcie zawierzenia złożyli swoje podpisy: tata Józef, mama Aniela oraz dwóch starszych synów – Eugeniusz i Euzebiusz. Jedynie za najmłodszego – pięcioletniego Jurka – trzeba było się podpisać. Na pamiątkę tego wydarzenia otrzymali obraz Serca Bożego, aby im przypominał, że panuje wśród nich Jezus, który przemienia ich serca na wzór swego Najświętszego.
– To był pamiętny dzień – wspomina dzisiaj Jerzy K., ów najmłodszy syn – ponieważ 20 czerwca 1941 r. dostaliśmy ukaz, obwieszczający nam, że mamy się spakować, bo za dwa dni przyjedzie po nas ciężarówka i zostaniemy wysiedleni na Syberię.
Mama, Aniela K., przycisnęła mocniej do swego serca Serce Jezusowe z wizerunku, który niedawno przyjęli:
Serce Jezusa, Syna Ojca Przedwiecznego,
Serce Jezusa, w łonie Matki – Dziewicy przez Ducha Świętego utworzone,
Serce Jezusa, ze słowem Bożym istotowo zjednoczone…
– Szczęście w nieszczęściu – kontynuuje Jerzy K. – dostaliśmy zawiadomienie od Ruskich, a nazajutrz przyleciały Stukasy i Junkersy 88 i Niemcy zaczęli potwornie bombardować Wilno. Gdy to wszystko się zaczęło, siedzieliśmy przy stole. Do Wilii 100 m, a między Wilią a domem ogród, gęsto zakrzaczony porzeczkami i innymi owocami, warzywami i roślinami. Kto żyw, uciekał tam z domu, żeby tylko nie zostać zawalonym gruzami. My również. Ojciec ukrył nas w krzakach, a sam, jako że należał do straży obywatelskiej, pobiegł odkopywać i wyciągać z gruzów martwych i rannych.
Nalot trwał ponad 2 godziny. Niemcy bombardowali stację kolejową, most „zielony” i most strategiczny, który wiódł ul. Borową i którym przewożono amunicję i resztę ekwipunku na lotnisko wojskowe na Porubanku. My byliśmy uwięzieni między mostem „zielonym” a tym strategicznym. Gdy tak leżeliśmy w krzakach, nie widzieliśmy w ogóle świata, zasypani grubą warstwą ziemi, która spadała na nas niczym śnieg po każdym wybuchu.
Mama trzymała cały czas pod ubraniem obrazek Miłosiernego Serca Pana Jezusa:
Serce Jezusa, gorejące ognisko miłości,
Serce Jezusa, sprawiedliwości i miłości skarbnico,
Serce Jezusa, dobroci i miłości pełne…
– To było samo południe, a jakby noc. Ciemna noc. Przywidziało mi się? Trudno powiedzieć, ale zdawało mi się, że widzę białą postać, która zatrzymała się przede mną i powiedziała: „Nie płacz, twój tata żyje”. Do tej pory mam ją przed oczami.
Minął jakiś czas i faktycznie, ojciec wrócił. Cały we krwi, ale cudzej. Gdy spadały bomby, on i jego towarzysze kładli się do rynsztoka. Jeden za słabo się schylił i obcięło mu głowę.
Serce Jezusa, z którego pełni wszyscyśmy otrzymali,
Serce Jezusa, odwieczne upragnienie świata,
Serce Jezusa, cierpliwe i wielkiego miłosierdzia…
– Przeżyliśmy, bombardowanie ustało. Wróciliśmy, dookoła mnóstwo zniszczeń, zburzone domy, a nasza chałupa stała w całości. Na ul. Antokolskiej ujrzeliśmy olbrzymi lej. Nie wiem, co to za bomba spaść musiała, żeby praktycznie od jednych budynków do drugich wywalić tyle ziemi. Ciężarówka, która wpadła do tej dziury, wyglądała w niej jak mała zabawka.
Rozpoczęła się więc okupacja litewsko-niemiecka. Też nie było wesoło, bo wiadomo, co Litwini na usługach niemieckich wyprawiali, choćby mord Żydów w Ponarach. Na własne oczy widziałem, jak prowadzili tych Żydów. Kobiety niosły po dwoje dzieci, z braku sił padały na ziemię, a Litwini dolatywali do nich i bili je kolbami w plecy. Inni musieli wziąć dzieci na ręce. Koszmar.
Serce Jezusa, zelżywością napełnione,
Serce Jezusa, dla nieprawości naszych starte,
Serce Jezusa, aż do śmierci posłuszne…
– Litewskie małżeństwo zabrało nam dwa pokoje. Ona pracowała w biurze niemieckim, a on służył w wojsku, bardzo przyzwoity człowiek. Mieli dostęp do sklepów specjalnych. Prosił swoją żonę, żeby coś nam odstąpiła, ale ona nie chciała się dzielić z jakimiś tam Polakami.
Ich synek, Wajduti, bardzo lubił się ze mną bawić. Jako że zostałem wychowany patriotycznie, to jak grali hymn, obowiązkowo stałem na baczność, do dziś zresztą pamiętam wszystkie pieśni legionowe. Któregoś więc dnia pojawił się jego ojciec, a on rzekł do niego łamaną polszczyzną i litewszczyzną. I zaczął śpiewać: „Jeszcze Polski nie zginęli…” – Wajduś, co ty! Ty Lietuvos, ty Litwin, nie Polak! – Jurek Polak i ja Polak!
Serce Jezusa, hojne dla wszystkich, którzy Cię wzywają,
Serce Jezusa, źródło życia i świętości,
Serce Jezusa, przebłaganie za grzechy nasze…
– Tak mijały dni, aż nadszedł, jak to się mówi, czas oswobodzenia, marszu na Berlin. 1944 r. Niemcy zaczęli się wycofywać, wszyscy musieli opuścić miasto. Mama jednak nie chciała. Koło naszego mieszkania postawili wielką, przeciwpancerną armatę, a jej obsługa przekonywała nas, że trzeba iść: „Przyjdą SS-mani i wystrzelają”. Pętałem się akurat pod nogami, to jeden z Niemców poczęstował mnie czekoladką. Niemcy byli „porządni”.
Opuściliśmy więc dom. Tata został, żeby coś tam jeszcze spakować i gdzieś schować. Mama zabrała tylko obrazek, nie było nawet co jeść. Przy skrzyżowaniu z ul. Borową stali Niemcy z czołgami. Doszedł do nas jeden z żołnierzy i śląską gwarą, jak to mama później opowiedziała, doradził: „Nie idźcie tędy, bo znajdziecie się na pierwszej linii. Idźcie na Wołokumpie, tam wojna was ominie”.
Mama ukryła mnie i średniego brata w leśniczówce, najstarszego z nami nie było, bo walczył w AK, a sama wróciła z sąsiadką po ojca. Ostrzeliwanie trwało w najlepsze, pociski się rwały, szrapnery nad głowami siekły, a my w środku. Dwie czy trzy osoby, które leżały dalej, dostały śrutem, my cali. W końcu pojawili się rodzice.
Potem trzeba było uciekać spod tej leśniczówki, bo ostrzeliwanie stało się jeszcze gorsze. Nieopodal miejscowi zbudowali prowizoryczny schron i tam się schowaliśmy. Siedziało w nim z nami chyba z dziesięć albo i więcej osób. Zatrzymali się Niemcy i coś szwargotali po niemiecku. Chcieli rzucić granat, ale któraś z kobiet uszczypnęła małe dziecko, zaczęło płakać, a oni zawołali, że jakieś kindery, i polecieli dalej.
Serce Jezusa, włócznią przebite,
Serce Jezusa, źródło wszelkiej pociechy,
Serce Jezusa, życie i zmartwychwstanie nasze…
Najświętsze Serce Jezusowe po raz kolejny zesłało ocalenie.
– Upłynęło trochę czasu, a do bunkra przyszli następni. „Zdrastwujtie” – powitała ich mama. Jakiś 16-letni żołnierz mówił, że idą z głębi Rosji. Spytali się, gdzie są Niemcy; pokazaliśmy na wzniesienie widoczne w oddali. Za jakieś trzy godziny ów 16-latek wrócił ranny i powiedział, że dla niego wojna już się skończyła, że wraca do domu.
My natomiast nie mogliśmy w tym schronie dłużej siedzieć, bo nie mieliśmy ani jedzenia, ani niczego. Poszliśmy do przodu szukać jakichś gospodarstw. Przedzieraliśmy się środkiem, między świecącymi pociskami z katiusz, aż ukazały się przed nami jakieś zabudowania, jakaś wioska.
Schroniliśmy się w cegielni. Za jej grubymi, dwumetrowymi murami spaliśmy, nie wiem co jedliśmy, jakoś żyliśmy. Tam byłem ranny. Tata powiedział, że na dole płynie rzeczka, w której możemy się wykąpać. Poszliśmy, a tu nagle: ŁUUUUUuuuuu… tatatata… – rozległ się ostrzał z myśliwca. Ruszyliśmy w te pędy z powrotem do cegielni i wpadłem w druty kolczaste. Całą nogę poraniłem sobie od góry do dołu. Nie było czym leczyć, to mama opatrzyła mi listkami babki. Szybko się zagoiło.
Serce Jezusa, cnót wszelkich bezdenna głębino,
Serce Jezusa, wszelkiej chwały najgodniejsze,
Serce Jezusa, królu i zjednoczenie serc wszystkich…
– Po dwóch / trzech dniach, gdy Rosjanie dobili już SS-manów, wróciliśmy do domu. Miasto było okropnie zniszczone, ale nasza chałupa i sąsiednie stały. W głębi, nad samą Wilią, schowany był drewniany dom, w którym mieszkał zegarmistrz, bardzo przyzwoity facet. Nie ewakuował się, ale przeżył. Niemcy go przeoczyli. Z nimi mu się udało, ale z Ruskimi już nie. Niedługo potem przyszli, zabili go i zabrali wszystkie zegary.
Miałem 8 lat i – jak to chłopcy w tym wieku – wykazywałem wielką ciekawość. Ja, średni brat i dzieci sąsiadów poszliśmy zobaczyć ruiny. Rozglądamy się, a wszędzie kupa gruzów. Wśród nich stoi samotny kawał ściany i na tej ścianie półeczka, na niej krzyż i w wazoniku kwiaty, nic więcej. Jak to mogło ostać, Pan Bóg jeden może wiedzieć. A na pewno nikt przed nami tego nie postawił, bo patrzymy, a z gruzów wystaje jakiś kalosz. Ktoś z nas nim poruszał, a on sztywny, bo tkwiła w nim noga zasypanego człowieka.
– Zaczęła się trzecia okupacja, ponownie sowiecka – wtrąciła Alicja K., która nie przeżyła tego, co mąż, ale całą historię słyszała wielokrotnie i sama mogłaby ją opowiedzieć.
– Gdy sowieci przejęli rządy, kobiety nie mogły wyjść o zmierzchu na ulicę. Nie mogły założyć pierścionka czy obrączki, bo straciłyby je razem z palcami. Takich wypadków zdarzało się od groma.
Zimą wzięliśmy sanki własnej roboty i poszliśmy na pobliską ul. Suchą. Zjeżdżaliśmy sobie, a było to świeżo po opadzie śnieżnym, i któryś z kolegów zjechał prosto do rowu. Śnieg się rozprysł i wyłoniła się spod niego jakaś postać. Narobiliśmy wrzasku, przybiegli rodzice i odkopali kobietę. Do dziś pamiętam, że w ręku ściskała naramiennik, pagon oficera ruskiego. Przed śmiercią musiała się bronić.
A jakie spustoszenie i strach siały straże! Przecież ja nocami nie spałem, tylko na okrągło odmawiałem „Aniele Boże”. Nie łatwo było się do nas dostać, bo drzwi były zaryglowane i okiennice pozatrzaskiwane, a oni walili, rąbali… Mordowali ludzi… To była ruska hołota, która szła z tyłu za frontem wojskowym, żeby rabować, gwałcić, szabrować… Dołączali też do nich żołnierze po jakichś operacjach, szpitalach. To były potworne bandy.
Wszystkim dali popalić. Przecież pociągiem z Wilna do Łodzi jechaliśmy prawie trzy tygodnie. Więcej się stało, niż jechało. Nawet wtedy ciągle napadali. Na postojach baliśmy się wychodzić na zewnątrz. Wagon opuszczali tylko mężczyźni, którzy próbowali skombinować trochę alkoholu, żeby mieć czym przekupić tych łobuzów, kiedy się pojawiali.
Serce Jezusa, pokoju i pojednanie nasze,
Serce Jezusa, krwawa ofiaro grzeszników,
Serce Jezusa, zbawienie ufających Tobie…
– Przez te wszystkie okupacje mama nie rozstawała się z obrazkiem. Niezależnie, co się działo, zawsze trzymała go czy to pod kurtką, czy pod swetrem… Przy sercu. Dbała, by paliło się przy nim światełko.
I przeżyliśmy! Wszyscy! Dzięki Sercu Jezusowemu! Jedynie siostra zmarła, na zapalenie płuc, ale to znacznie wcześniej, zanim ofiarowaliśmy się Panu Jezusowi. Nawet najstarszy brat wrócił w 46 r. z zesłania.
Jak już wspomniałem, należał do AK i walczył o oswobodzenie Wilna, w akcji Ostra Brama. Sowieci internowali AK-owców w Miednikach pod Wilnem. Złożyli im propozycję wstąpienia do Armii Ludowej, ale większość odmówiła. Wolała niewolę od sprzymierzania się z bandytami. Wśród nich mój brat, który przesiedział 2 lata w Kałudze, pod Moskwą, gdzie rąbał drzewo.
Chociaż jest starszy ode mnie o prawie 10 lat, wciąż żyje.
Tata mógł być prześladowany jako legionista, człowiek walczący z bolszewizmem, który w 20 r. został ranny w bitwie pod Dyneburgiem i stał się inwalidą wojennym, ale nie był. Dożył 1988 r., blisko 91 lat.
Mama odeszła w 1991 r. Średniego brata pochowaliśmy w tym roku.
Ja choruję, ale żyję.
Serce Jezusa, w którym są wszystkie skarby mądrości i umiejętności,
Serce Jezusa, w którym mieszka cała pełnia Bóstwa,
Serce Jezusa, w którym sobie Ojciec bardzo upodobał…
Obrazek wisi dziś w nienaruszonym stanie w pokoju gościnnym państwa Alicji i Jerzego Krykowskich, na ścianie pamięci ich minionych lat. Do jego spodu przyczepiona jest pożółkła i nieco sfatygowana, ale zachowana w całości kartka – akt poświęcenia się Sercu Jezusowemu, 1 czerwca 1941 r. podpisany przez wszystkich członków rodziny Krykowskich. Jedynie dołączona do niego modlitwa do Najświętszego Serca Bożego, pod którą widnieje imię papieża Benedykta XV i data 27 kwietnia 1915 r., przetrwała we fragmencie.
– Mój mąż, jako najmłodsze dziecko, najwięcej kręcił się koło mamy, a ona tuliła go do jednej piersi, a do drugiej Pana Jezusa. Może właśnie dlatego po śmierci mamy obrazek trafił w nasze ręce.
Marcin Kielak